Książka wpadła mi w ręce przez przypadek. A właściwie przyciągnęła ją do mnie moja miłość do Włoch, bo w życiu nie ma przypadków. Dostrzegłam ją na bibliotecznej półce niedługo po tym, jak zdecydowałam się na kurs włoskiego – przeznaczenie po prostu :) Najpierw rzuciła mi się w oczy oczywiście przepiękna klimatyczna okładka. Miałam nadzieję, że wnętrze, które kryje, może być tylko lepsze… Autorki przedstawiać nie trzeba, zrobi to sama w trakcie lektury. Bo „Amore i amaretti” to powieść autobiograficzna. Chociaż bardziej jestem skłonna określić tę pozycję mianem fabularyzowanego dziennika. Całkowity brak dialogów, kompozycja epizodyczna, niewiele introspekcji, a jeśli są, to bardzo skromne. Nie lubię, kiedy bohater rozwodzi się o swoim życiu wewnętrznym, ale La Vittoria trochę przesadziła. Mam tu na myśli szczególnie dwa wydarzenia z jej życia, zdawałoby się dramatyczne: aborcję i wypadek samochodowy. Obu poświęciła zaledwie po jednym, suchym zdaniu (por. str. 84, 142). Kompozycja epizodyczna w większości się sprawdza, jednak jest kilka momentów, gdzie coś zgrzyta. Na przykład na stronie 109 następuje niezbyt płynny przeskok od nastroju współpracowników do pieczenia: „Któregoś dnia przyglądam się Cinzii i widzę, jak bardzo zeszczuplała; na jej twarzy nieustannie maluje się niepokój. Ładuje i rozładowuje zmywarkę, jej ruchy są senne i niezdarne. Jesteśmy już zmęczeni ciężkim, niekończącym się upałem. W głębi duszy jestem zadowolona ze swoich ciast jabłkowych o kratkowanej powierzchni i tart, które piekę. Wypełniam je kremowym nadzieniem, a wierzch przyozdabiam cukrzonymi jagodami.”* W jednym epizodzie (por. str. 84-85) narracja całkowicie się posypała ze względu na nielogiczne przemieszanie czasu przeszłego i teraźniejszego. Nie wiem, czy to wina tłumacza czy autorki. Wiem jednak, że chwilę mi zajęło, zanim odnalazłam się w tych zawiłościach czasowych. Muszę się przyczepić jeszcze jednej rzeczy. Na stronie 154 autorka zapowiada jakiś dramat, który nigdy nie pojawia się na kartach książki*… No dobrze, a teraz nieco miodu w tej beczce dziegciu. Jak wspomniałam, okładka jest cudna, podobnie jak cała szata graficzna wydania. Wydawnictwo się popisało. Muszę także pochwalić korektę – poza kilkoma brakami znaków diakrytycznych pod koniec książki, spisała się świetnie. Bardzo przydatne jest wyjaśnienie w blurbie tajemniczego słowa „amaretti”. Dzięki temu łatwiej było mi odnieść tytuł do treści. Czyli wszystko, co dobre w tej książce jest zasługą wydawnictwa? Niestety, takie odnoszę wrażenie. Narracja jest kiepska, a to na niej przecież zasadza się dobra powieść. Jedyne, za co mogę pochwalić autorkę, to wplatanie między epizody włoskich sentencji i powiedzonek oraz zamieszczone przepisy, z których kilka zamierzam wypróbować. Podsumowując, gdybym miała oceniać za samą powieść, dałabym jedną gwiazdkę. Ale dodaję drugą za pracę wydawnictwa Bellona i trzecią za smakowicie zapowiadające się przepisy. *V. Cosford, "Amore i amaretti", Warszawa 2012, s. 109. *„W ciągu tych pierwszych tygodni jestem nadal nowa. Nie mam pojęcia, jaki dramat rozegra się niebawem.” (V. Cosford, "Amore i amaretti", Warszawa 2012, s. 154.)