Przez całą lekturę towarzyszyło mi uparcie jedno wyraźne odczucie: jacy ci ludzie byli tępi! Wkurzali mnie prawie wszyscy. Martin brakiem pewności siebie i charakteru. Inspektor bezczelnością, chamstwem i prostactwem. Westerbury zadufaniem w sobie. Cezanne naiwnością, bezmyślnością i tym zdaniem "A dlaczego miałaby mnie nie kochać?". Hortense rozpaczliwym pragnieniem zainteresowania i tym, jak usilnie próbowała wkupić się w łaski rodziny kochanka. Marie Cezanne, Bernadette Picard i matka Martina swoją hipokryzją, fałszywą pobożnością i głupotą. Rene Picard plotkarstwem, wtrącaniem się w cudze sprawy i wąskim umysłem. Tylko dwie osoby polubiłam: Fanny Flachetti i Solange Vernet. Obie były myślące, ambitne i odważne. Prawdziwe kobiety w przeciwieństwie do tych istot absolutnie biernych, pozbawionych własnych zainteresowań, które są nieskończenie plastyczną masą, zdolną do przyjmowania jakiegokolwiek kształtu bez oporu*... Dobrze przynajmniej, że zakończenie wszystko wyjaśniło. Rozwiązanie zagadki zaskoczyło mnie tylko trochę, nie spodziewałam się tak rozbudowanej intrygi. Wiedziałam, kto zabił, już w połowie książki, chociaż przypisałam sprawcy inne motywy. *Clemence Royer "O przyroście naturalnym" (1974) [w "Kamieniołomie Cezanne'a" s. 149]